środa, 11 sierpnia 2010

RECENZJA RED DEAD REDEMPTION


Grand Theft Auto jest jedną z najbardziej popularnych serii gier na świecie, a na dodatek wiedzie prym jeżeli chodzi o sandboxy (gry z wolnym od ograniczeń światem). Otwarty żyjący świat, piękna grafika, ciekawe zadania i świetnie opowiedziana historia. To cechy, którymi może się chwalić. Jak dotąd rozgrywka toczyła się w czasach bardziej współczesnych. Mafia, gangi, ucieczki przed policją…. Tym razem Rockstar postanowił odstąpić od tych podstaw tworząc Red Dead Redemption, czyli najprościej mówiąc GTA na Dzikim Zachodzie.
Wild West.

Moje ostatnie stwierdzenie jest dość kontrowersyjne i przyznam , że sam się z nim do końca nie zgadzam. Racja, jest to dobre stare GTA (odziedziczyło po nim np. silnik graficzny, płynne sekwencje chowania się za przeszkodami, a także większość animacji), lecz nie posiada prawie (ciężko zrobić tak wielką i różnorodną grę bez bugów, często bardzo śmiesznych) wszystkich błędów poprzedniczek . Gdyby to było jeszcze mało, znajdziemy w niej masę usprawnień, poprawiających rozgrywkę i umilających ją. Weźmy np. pewną misję z GTA IV. Każdy, kto przeszedł grę, na pewno ją pamięta, lecz przypomnę, co trzeba było w niej zrobić: podjedź po swojego znajomego z obstawą, przejedź pół mapy, aż do banku, ukradnij z niego pieniądze. Przebij się przez chmary policjantów w tym helikopter. Musimy zabić obstawę pilnującą wejścia do banku, potem przebiec przez ciasne uliczki, likwidując ukrywających się tam policjantów (przypominam, że do tego cały czas jesteśmy atakowani od tyłu) wbiec do metra, wybić kolejnych mundurowych, uciec torami, wydostać się przejściem na powierzchnię i zgubić niebieskich na poziomie pięciu gwiazdek…. Co się stanie jeżeli zginiemy? Powtarzamy cały poziom od początku wraz z męczącym dojazdem… Przypomniałem wam o tym, gdyż na tym polega ulepszenie RDR, iż są tam checkpointy, które (gdyby były) w GTA IV mogłyby zaoszczędzić graczom wiele frustracji. Kolejna rzecz to samoodnawialne życie. Niektórym się nie spodoba, „bo będzie za łatwo”, ale na pocieszenie dodam fakt, że tak dużo ołowiu nie potrzeba, żeby zakończyć życie głównego bohatera. Dodano także automatyczne celowanie. Nie jestem z niego do końca zadowolony, ale jest o jedyny sposób, żeby sprawnie ustrzelić jeźdźca na koniu, samemu będąc w ruchu. Dalej mamy umiejętność zwaną Dead Eye. Pozwala ona na zwolnienie tempa, zaznaczenie celów (ich ilość zależy od pojemności naszego magazynka) i zestrzelenie ich z prędkością karabinu maszynowego. Jest to widowiskowe i często uratuje nam tyłek. Ma trzy poziomy, z czego na pierwszym jest to tylko spowolnienie czasu, w drugim po przejechaniu kursorem na wrogu zaznacza go (jakoś mi ta cała umiejętność za bardzo kojarzy się z naszym rodzimym Call of Juarez), natomiast na trzecim daje nam pełną swobodę w owej czynności. Chcemy wytrącić wrogowi broń lub zestrzelić mu kapelusz, by go ośmieszyć? Żaden problem, wystarczy uruchomić Dead Eye i oglądać przedstawienie, tylko nie nadużywajmy tej umiejętności, bo jej licznik szybko się opróżnia.


Grand Theft Horse.

Konie są głównym środkiem transportu w grze. Biorąc pod uwagę, że to dziki zachód, a nie zatłoczone dzielnice wielkiej metropolii, nie ma ich tak wiele jak samochodów, więc twórcy postanowili dodać pewne ułatwienie. Jest to przywoływanie rumaka, na którego przed chwilą wsiedliśmy. W dowolnym momencie możemy się zatrzymać, gwizdnąć i już nasz posłuszny towarzysz po chwili będzie obok nas. Kiedy przydarzy mu się coś niedobrego, musimy niestety trochę poczekać, aż znowu go przywołamy. Jazda koniem została rozwiązana wprost perfekcyjnie. U boku ekranu mamy wskaźnik wytrzymałości. Jeżeli chcemy, żeby koń galopował szybciej, musimy naciskać dany przycisk z odpowiednia szybkością, ale nie możemy przesadzić (wskaźnik się opróżnia i musimy poczekać, aż się znowu napełni), bo wierzchowiec się nam zbuntuje i wylądujemy tyłkiem na ziemi. Jeżeli nasz rumak zostanie postrzelony (nie mówię o strzale w głowę, bo to kończy się szybkim zgonem) licznik ten bezpowrotnie maleje i jedyny sposób na jego uzupełnienie to podanie koniowi specjalnego specyfiku od lekarza. Nie jest to jedyny sposób na sprawne przemieszczanie się, gdyż mamy dostęp także do dyliżansów i pociągów. Jednak przyznam, że nigdy nie korzystałem z tego ostatniego. Po mapie (chodzi o całą mapę) jeździ kilka takich cudeniek i każde ma swoje tory, które są strasznie długie, a że pociąg na nich jest tylko jeden, więc rzadko kiedy będziemy mieli okazję do niego wsiąść. Dodatkowym minusem podróży nim jak to, że jest wolny, w rezultacie sporo czasu zajmuje jego znalezienie. Pociągi zostały po prostu wrzucone na siłę, tylko po to, żeby były, by nikt nie narzekał: „co to za Dziki Zachód bez pociągów?”. Najprzyjemniejsze są jednak ogniska. W każdej chwili (jeśli tylko jesteśmy na otwartej przestrzeni) możemy takie rozpalić. Daje ono nam możliwość teleportowania się w okolice jednej z głównych prowincji w grze.

Historia opowiedziana w RDR jest naprawdę ciekawa. Otóż John Marston (główny bohater gry) jest członkiem pewnej potężnej bandy działającej na terenach Dzikiego Zachodu. Postanawia jednak z tym skończyć i wieść normalne życie wraz ze swoją żoną i synem. Sielanka nie trwa długo, gdyż zjawiła się para agentów federalnych, którzy porywają jego rodzinę. Żądają od Johna, by zabił swoich dawnych przyjaciół – liderów przestępczej szajki. Nie ma wielkiego wyboru, gdyż jeśli tego nie zrobi, pozbawią życia jego bliskich. Oczywiście Marston zgadza się i wyrusza po swój pierwszy cel. Chce załatwić to wszystko honorowo, lecz niestety jego dawny kompan nie ma takich pokojowych zamiarów i strzela do naszego bohatera, raniąc go w ramię. Zostaje znaleziony przez Bonnie (jedną z najbarwniejszych postaci w grze), która wraz ze swoim ojcem, przejeżdżała, przez prerie. Zabiera go do swojego domu, gdzie spędza trochę czasu, poznając wszystkie tajniki sterowania naszą postacią, a także uczymy się jak przeżyć na Dzikim Zachodzie. Strasznie rozbawiła mnie jedna z pierwszych misji w produkcji, otóż Bonnie daje nam broń i wraz z nią wyruszamy do ogródka by… wyrżnąć wszystkie biedne małe króliczki, które chcą tylko zjeść sobie w spokoju sałatę. Wszędzie lata ich futerko i krew. Potem musimy stanąć do twardej walki w obronie kurnika przed kojotami. Przyznam, że są to jedne z najbardziej oryginalnych misji, jakie widziałem w grach.

Tak właśnie rozpoczyna się cała opowieść i jak to bywa w serii GTA, na swej drodze spotkamy wielu ciekawych bohaterów drugoplanowych (choćby stary naciągacz, zarabiający na głupocie innych czy zwariowany grabarz Set, rozmawiający z trupami lub wspominana wcześniej Bonnie), zapadające w pamięć misje i widowiskowe sceny akcji. Są one zaczerpnięte z najlepszych westernów, więc jeśli jesteście fanami takich klimatów. to znajdziecie tu najlepsze zawarte w nich sceny. Pościgi za bandytami, atak na pociąg, obrabowanie kopalni ze złotem. Jeżeli oglądacie/liście westerny żadna z ukazanych w grze scen was nie zaskoczy, ale przyznam, że brakowało mi napadów na banki i pociągi (rozumiem, że John stara się być dobrym, ale i tak szkoda), walki z Indianami wyposażonymi w łuki i włócznie. Tak, w tej grze nie będziemy walczyć z pierwotnymi mieszkańcami Ameryki i strasznie ubolewam z tego powodu, ponieważ tytułowi naprawdę brakowało kilku ciekawych napadów na indiańskie wioski.

Być jak Desperado…

W GTA 4 opłacało się być złym i misje to narzucały. W najnowszym dziele Rockstara jest wręcz przeciwnie, gdyż główny bohater postanawia zmienić z bandyty w ich łowcę. Zabijanie cywili, kradzież koni, używanie broni w miejscach publicznych, jest o tyle nieopłacalne, że tracimy za to punkty honoru i spada nasza popularność, a kiedy mamy wysoki poziom jednego z tych dwóch liczników ludzie przymykają oko na niektóre nasze złe uczynki , choćby kradzież konia, więc powinniśmy być mili dla wszystkich i pomagać babciom przechodzić przez ulice, zamiast je rozjeżdżać. Jest także druga opcja. Możemy kupić u miejscowego szewca bandanę. Wtedy nie musimy się przejmować naszymi poczynaniami, ale niestety nagroda za naszą głowę ciągle będzie rosnąć. Nie ma tutaj gwiazdek, lecz jest nagroda pieniężna za naszą głowę (mimo wszystko nie zobaczyłem, żeby za mną ganiali najemnicy). Jeżeli chcemy mieć święty spokój ze stróżami prawa, wystarczy wpłacić kaucję i cieszyć się swobodą działań, dopóki znowu narozrabiamy…
Podczas gry trafiamy na wiele losowych momentów, w których możemy pomóc nieznajomym w ich problemach. Kogoś goni stado wilków, jakiś wariat chce zabić „kobietę lekkich obyczajów” lub do miasta przybyli bandyci, ośmielający się porwać jednego z mieszkańców. Możemy im pomóc, lecz gdy nie mamy na to czasu, nic nie stoi na przeszkodzie, aby ich zostawić z własnymi problemami. Kiedy jednak zdecydujemy się na zaangażowanie w sprawę, możemy oczekiwać nagrody pieniężnej i wzrostu poziomu punktów honoru, a także popularności.
Za wykonywanie misji, głównych, a także pobocznych – dostajemy pieniądze. Kiedy nasza sakiewka będzie już pełna brzęczących monet, czas wybrać się do jednego ze sklepów dostępnych w grze. U doktora kupić leki, szewc może nam dostarczyć bandanę (tylko w Thiev`s Landing i jeśli pamięć mnie nie zawodzi w Blackwater), a także różne stroje, a w jeszcze innym dozbroić się w jedną z wielu broni. Co do samego arsenału – nie spodziewałem się, aż tak dużego wyboru. Są rewolwery, pistolety, karabiny, strzelby, karabiny snajperskie, koktajle Mołotowa, dynamit, a nawet (moje ulubione) noże do rzucania. Co ciekawe (nareszcie) kiedy już raz kupiliśmy jakąś broń u sprzedawcy, będziemy ją mogli zawsze wybrać lub zmienić na inną (!) posiadaną w ekwipunku. Po śmierci także ich nie tracimy, tylko wracamy do poprzedniego checpointa. Proszę tylko: nie pytajcie jak on to wszystko razem nosi… Jeżeli mamy dużo brzęczących pieniążków, możemy wybrać się do kasyna, by (gdy dopisze nam szczęście) powiększyć zasobność naszej sakiewki, lecz uwaga – igraszki z fortuną wciągają. Jest Poker i BlackJack, w którego specjalnie nie umiem grać, ale przyznam, że trochę czasu przy tej pierwszej grze spędziłem, kasy też dość sporo przepuściłem. Sposobem na zarobienie pieniędzy jest też przyjmowanie listów gończych. Rozwieszone są one w miastach i zaznaczone na mapie. Zawsze możemy zobaczyć portret z krzywą mordą poszukiwanego, a także nagrody np.: alive – 150; dead – 80. Nie trudno wywnioskować więc, że bardziej opłacalne jest przywiezienie go żywego. Wystarczy zabić jego obstawę, a nasz cel złapać na lasso i solidnie związać. Po czym wsadzić na konia i nie dać się zabić przez ścigających nas bandytów. Jeżeli już postanowimy pociągnąć za spust, wystarczy przeszukać ciało, by znaleźć dowód, a następnie, tak jak w poprzednim przypadku, wrócić do szeryfa po nagrodę.

Twórcy postarali się o wiarygodny system obrażeń. Jeżeli strzelimy komuś w nogę, on się za nią złapie, lub się przewróci. Nie jest on jednak doskonały, a uświadomiłem to sobie, kiedy mój wróg otrzymał ode mnie tzw. headshot`a, plama krwi pojawiła się na nodze. Nowością jest też możliwość „pożyczenia sobie” pieniędzy od martwego ciała. Znajdujemy tam także np. amunicję, noże do rzucania lub apteczki.
Króliczki…. bójcie się…

Chyba najciekawszą z rzeczy jakie można robić, jest polowanie na dzikie, czasem też oswojone (co kończy się pościgiem policji) zwierzęta. Jest ich sporo i występują praktycznie wszędzie. Wystarczy wyposażyć się w broń i wyruszyć na polowanie. Zabitego zwierza można obedrzeć ze skóry, by potem ją sprzedać. Szkoda tylko, że potencjał polowań nie został w pełni wykorzystany. Zwierzyny jest za dużo, a ze zdejmowaniem z niech skóry powinna być związana jakaś ciekawa minigra. Poza tym to wszystko dzieje się za szybko i cały urok podkradania się do celu pryska i zamienia się w bezmyślny bieg ze strzelaniem na ślepo. Szczególnie z połączeniem z Dead Eye i jednym z karabinów (22 naboje w magazynku). Wystarczy choćby wbić się pomiędzy stado bizonów (jest ich z 15) z naładowaną bronią, nacelować i podziwiać jak cała grupka pada w parę sekund… Pytam się – gdzie tu realizm?!

Podróż przez prerie.

Graficznie RDR jest na wysokim poziomie, a na szczególne brawa zasługuje oświetlenie. Dziki Zachód wygląda całkiem inaczej nocą, a dniem. Zachodzące słońce rzuca na całe nasze pole widzenia (a mówię wam – jest spore) jasnoczerwone światło. Wszystkie cienie wyglądają wprost fantastycznie. Nocą też nie mamy na co narzekać, gdyż księżyc także oświetla naszą okolicę. Do tego dochodzą szczegółowe i wiarygodne modele postaci, które rzadko się powtarzają. W sferze audio nie zauważyłem większych zgrzytów. Szczególnie spodobała mi się piosenka , zaśpiewana pod samiutkim końcem gry (William Elliot Whitmore – Bury Me Not On The Lone Prairie polecam też: Ashar Command – Deadman`s Gun). Nie jest jakaś cudowna, ale musicie przyznać: ma swój klimat.

Podsumowanie.

Krótko i zwięźle: RDR jest grą znakomitą. Fabuła, ciekawe misje i postacie. Czego chcieć więcej? Niestety jeżeli chodzi o bugi to gra ma ich ogrom. Nie chodzi tutaj o drobnostki typu: przeciwnik źle upadł (również w produkcji znajdziecie), ale takie bardziej złożone. Warto poszperać trochę po Internecie, można się nieźle uśmiać. Kolejna sprawa: to kiepsko wykonane sekwencje polowań. Mimo wszystko tytuł potrafi zachwycić, a samo jego zakończenie to poziom najlepszych westernów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz